Piszę, więc jestem. Jeszcze nie dopadł mnie koronawirus. Za oknem słonecznie, ale z nadejściem wiosny przyszedł mrozik długo wypatrywany zimą i ogród musi na mnie poczekać... Zawsze chciałam napisać o mojej miłości do Szwecji, a właściwie do szwedzkiego stylu życia zwanego LAGOM. Teraz, w czasie epidemii, kiedy przymusowo siedzimy w domu, w końcu przyszedł na to dobry czas.
Zastanawiam się skąd to się u mnie wzięło i mam pewne koncepcje ;) Może dlatego, że mieszkamy na dalekiej polskiej północy, gdzie z drugiej strony morza są Oni. A może mam geny wikingów lub późniejszych XVI-wiecznych szwedzkich żołnierzy, którzy z całą pewnością bywali w naszym starym puckim porcie, tworząc tu sobie bazę wojennych galeonów przed słynnym potopem? Jest jeszcze inna możliwość. Już w średniowiecznych kronikach niemieckich można znaleźć wzmianki o zamarzaniu Bałtyku, handlowych przeprawach saniami i nawet przydrożnych karczmach stojących na lodzie. Ponoć nasze wielkie jezioro bywało skute jeszcze przez setki późniejszych zim. Nie ma więc innej opcji jak tylko taka, że ludzie północy mimo bałtyckiej morskiej przeszkody, wymieniali swoje geny i istnieje między nimi pokrewieństwo. Zauważam wiele podobieństw w powściągliwości rdzennych mieszkańców mojego puckiego półwyspowego powiatu, zarówno w mowie (choćby słynne „jo"), w kontaktach towarzyskich, jak i w zamiłowaniu do pewnych potraw (śledzie we wszystkich smakach, kaszubskie pulki). I pewnie po dziadkach ze strony mamy - gdzieś to we mnie siedzi.
Kiedy byłam małą dziewczynką, często latem wypoczywaliśmy na pustych wówczas bałtyckich plażach Półwyspu Helskiego. Mój tata z rozrzewnieniem i podziwem dla wolnego kraju wskazywał palcem horyzont, mówiąc: „po drugiej stronie morza jest Szwecja". Wyciągałam szyję chcąc ją zobaczyć i zadawałam mu wówczas mnóstwo dziecięcych pytań. Ten zupełnie z niczym nie kojarzący się ląd, w mojej wyobraźni stawał się krainą z bajki. Gdy byłam trochę starsza, poznałam dwie koleżanki ze Szwecji - Reginę i Rose-Marie. Ich polski ojciec ożenił się ze Szwedką. Na przełomie lat 60/70-tych swoim budzącym zachwyt białym Volvo-kombi, kilkakrotnie podczas wakacji odwiedzali moją Białą Babcię (zupełnie nie wiem skąd się znali). Dziewczynki fascynowały mnie odmiennym językiem, a także zabawkami, których wówczas w Polsce nie mieliśmy. Świetnie się dogadywałyśmy, mam jeszcze malutki złoty notesik, który dostałam od nich w prezencie. Ten fakt oraz „Dzieci z Bullerbyn", to kolejne powody, dla których Szwecja zawsze wydawała się niezwykłą krainą i często mi się śniła.
W dorosłym życiu kilkakrotnie odwiedziłam ten kraj. Tak zaczęła się moja seria zagranicznych podróży po czterdziestce. Zrobiłam tam trochę badań do doktoratu, zajęliśmy się rodzinnym zwiedzaniem i poznawaniem szwedzkiej kultury. Wtedy zwróciłam uwagę na to, że to tam znajduje się kwintesencja tego o czym myślę i kim jestem.