Marzenia się spełniają... głęboko w to wierzę, a przebieg zdarzeń z mojego życia o tym świadczy :) Dzisiejszy wpis to nie tylko wspomnienie dawnych lat. To także zachęta dla wszystkich tych, którzy mają marzenia i bardzo chcą coś osiągnąć. Teraz, z perspektywy czasu myślę, że podświadomość pomaga nam dostać to czego bardzo chcemy, wystarczy tylko śmiało podążać do przodu, a faktem może stać się absolutnie wszystko...
Po maturze razem z moim przyszłym mężem studiowaliśmy w Gdańsku. Dla młodych ludzi z prowincji, to jest wczesne pożegnanie się z rodzinnym domem. Czas po zajęciach spędzaliśmy spacerując ulicami Wrzeszcza i marząc o wspólnym mieszkaniu. Był przełom lat 70/80, marzenia wydawały się zupełnie utopijne i oderwane od rzeczywistości... Jednak zaglądając na podwórka, do okien domów, stale myśleliśmy o tym, jak fajnie byłoby tu razem zamieszkać i mieć kiedyś własny, choćby najmniejszy domek albo mieszkanie :) Pobraliśmy się mając po 24 lata i wówczas marzenia o własnym M przybrały na sile. Zamieszkaliśmy kątem u moich rodziców, dojeżdżając do pracy i wracając do domu po 17-tej. Tak codziennie, wydawało się, że ten monotonny rytuał będzie już trwał całe życie. W wieku 27 lat urodziłam córeczkę i wtedy brak własnego mieszkania był już bardzo dojmujący. Przez 9 lat napisaliśmy wiele podań, prosząc o przyznanie jakiegoś lokalu w obrębie Pucka albo Półwyspu Helskiego, niestety nic nie wychodziło, a nasze oszczędności nie wystarczały aby zacząć jakąś budowę... kredyty hipoteczne nie były wtedy popularne. Codzienne przejazdy pociągiem do pracy w szkole w Jastarni zabierały mi około 3 godzin.
Któregoś dnia usiedliśmy w kuchni i zaczęliśmy poważnie zastanawiać się, co możemy zrobić. Był czas, kiedy młodzi ludzie kupowali stare przyczepy kempingowe i sprzedawali z nich zapiekanki. Pomyśleliśmy, że to nie byłoby głupie, mamy w wakacjach sporo czasu... Niestety nie było nas stać na zakup przyczepy. Mogliśmy za to pójść na kurs kierowników zakładów gastronomicznych! Zrobiliśmy takie uprawnienia, zdając 12 ustnych egzaminów. Trochę to śmieszne, ale cóż, ja biolog, mój mąż inżynier elektronik - zostaliśmy "ważnymi kierownikami" ;) Mając taki papier można było otworzyć własny gastronomiczny biznes. Zrobiło tak zresztą wielu naszych znajomych. Mieliśmy składany rower, opiekacz z rożnem (prezent ślubny) i nic więcej. Teraz się śmiejemy, że dokupiliśmy dwa wiadra i jakoś poszło ;) Mój mąż z pomocą kolegi sam zbudował drewniany zapiekankowy domek, muszę przyznać, że był nawet ładny, niestety nie mamy żadnego zdjęcia. Była to inwestycja o wiele tańsza, niż kupowanie przyczepy. Z rocznym dzieckiem zakwaterowaliśmy się na lato w 3 metrowym pokoiku - u teściów w Juracie. Na zawsze będę im wdzięczna za możliwość funkcjonowania w przedwojennej kuchni, która miała zwykły węglowy piec do gotowania. Jurata wówczas powoli odzyskiwała blask dawnego, prestiżowego kurortu, ale w latach 80-tych była to wczasowa miejscowość, w której znajdował się 'supersam', jedna plażowa restauracja, kawiarnia z lodami i budka ze smażonymi rybami. Nasz drewniany domek z zapiekankami, który stanął w centrum, cieszył się niemałą popularnością... Od rana do wieczora gotowałam farsz do zapiekanek, nie było wówczas mrożonych "gotowców". Najgorsze były skrzynie z cebulą, pieczarki szły łatwiej. Codziennie musiałam obrać i posiekać wiele kilogramów cebuli... Siadałam przed domem i pracowałam, a dziecko kręciło się wokół. Najbardziej przykro mi było, gdy moje koleżanki przyjeżdżały z leżakami na plażę. Mówiłam sobie wtedy w myślach, że muszę jeszcze trochę wytrzymać, a potem będzie już z górki. Andrzej zajmował się zaopatrzeniem. Nie było łatwo zdobyć zwykły ser, zwoził go z Trójmiasta, nawet ze Słupska! Bagietki piekła wówczas tylko jedna piekarnia - w Pucku. Początkowo codziennie transportowaliśmy je pociągiem... potem przywoził kolega, który miał swoje zapiekanki w Helu.
Po pierwszym sezonie, byliśmy wykończeni, ale zadowoleni z zysku. Niestety, nie starczyło na mieszkanie. Mogliśmy za to kupić sobie używany samochód, który był środkiem do dalszego prowadzenia biznesu. W następnych dwóch letnich sezonach poszło już lepiej. Ostatniego roku, po wielu latach pisania podań do urzędu miasta, trzy młode małżeństwa z Juraty mogły sobie kupić wąskie skrawki ziemi - jako poszerzenie posesji swoich rodziców. Akurat po trzech latach ciężkiej wakacyjnej pracy uzbieraliśmy tyle, że było nas stać. Ceny urzędowe tych gruntów były wtedy wyższe niż w całej Polsce, ale nie tak astronomiczne, jak są teraz. Znajoma, zakochana w Juracie pani architekt z Wrocławia zrobiła nam niedrogo plany. Mając przed sobą perspektywę budowy, wyprowadziliśmy się od moich rodziców i wynajęliśmy piętro niezamieszkałego budynku w Pucku na sąsiedniej ulicy, szkoła mi to refundowała. Dom był zaniedbany, obrobiliśmy ogród, pomalowaliśmy balustradki i parapety... Mój mąż po odbiciu finansowym założył swoją niewielką elektroniczną firmę. Zaczął produkować biotechnologiczne prototypy fermentorów dla jednej z wrocławskich uczelni. Nie było to proste, urządzenia naszpikowane elektroniką, miały wielkość pralki automatycznej, a Andrzej sam wykonywał wszystko, począwszy od blaszanej obudowy i lakierowania, na szklanych instalacjach kończąc. Nie musieliśmy już sprzedawać zapiekanek :)