ruch jest życiem
Aby zachować zdrowie, dobry humor, właściwą wagę, mocne kości, a nawet pozbyć się depresji, NALEŻY SIĘ RUSZAĆ! Znikają bóle, nie puchną nogi, normuje się ciśnienie krwi i poziom cukru, spada tętno, a wzrasta sprawność umysłu. I nie są to wymyślone rewelacje, wszystko się zgadza, wypróbowałam na sobie, sprawdziłam i zmierzyłam. Nie wystarczy nabiegać się w pracy, albo napracować w swoim mieszkaniu. To powinien być ruch zaplanowany, regularny i angażujący jak najwięcej części ciała. Hipokinezja, czyli brak aktywności fizycznej jest jedną z głównych przyczyn wielu chorób, a według badań opublikowanych w czasopiśmie "Neurology" brak aktywności fizycznej w połowie życia (przyjęto wiek 40 lat), skutkuje mniejszymi rozmiarami mózgu 20 lat później.
Nieźle się ubawiłam oglądając kiedyś skecz Kabaretu Młodych Panów, pt. "Bieganie dla elit" :D Teraz, kiedy ubieramy się z mężem w stare, zużyte ubrania żeby trochę poćwiczyć, zawsze sobie ze śmiechem mówimy, że w tych ciuchach nie wypada pokazywać się ludziom, bo przecież "bieda ćwiczy w nocy". Bardzo trafne, kabaretowe przedstawienie, wyśmiewające tych, którzy markują ćwiczenia oraz ścigają się w prezentowaniu sportowych strojów i akcesoriów, w uczęszczaniu do modnych siłowni. Dziwaczny to widok, jeśli ktoś zaraz po treningu zapala papierosa i dzierży w ręku kubek kawy z sieciówki. Sens ćwiczeń znika, dotlenienie organizmu spada, magnez krążący we krwi - ucieka. Za to jest szpan i stroszenie piór.
Nie popieram także uprawiania sportu w sposób ekstremalny. Wielkie zawody, bicie rekordów, mecze, choć radują mnóstwo ludzi, mają także swoje drugie dno. Nie zawsze uczciwy biznes i utracone zdrowie zawodników. W wieku średnim, sportowcy to już często inwalidzi z przerośniętą lewą komorą serca, przebytymi operacjami ścięgien, ze zniszczoną psychiką. I wcale nie mam na myśli wyłącznie sportowców uprawiających boks. Zdecydowanie kłóci mi się to ze zdrowym, racjonalnym uprawianiem wysiłku fizycznego.
Obserwuję także pewien rodzaj sportowego uzależnienia u ludzi, którzy w ten sposób próbują sobie poradzić ze stresem. Znają tylko tą jedną, swoją metodę, która niby ma im pomóc pozbyć się napięć i nadmiaru adrenaliny krążącej we krwi. Widzę na przykład biegaczy, którzy trupio bladzi, z ogromnym wysiłkiem pokonują kolejne metry i wygląda na to, że w każdej chwili mogą się przewrócić. Nie zrobią przerwy w czasie ostrego mrozu, chociaż grozi on zniszczeniem płuc, biegają także w największym upale. Wysoko ustawiają sobie poprzeczkę i katują się, będąc przekonanym, że to jest bardzo dobre dla ich zdrowia... To jednak niezupełnie tak. Adrenalina jest hormonem strachu, walki i ucieczki, uwalnianym do krwi w czasie zagrożeń. Jeśli cały dzień jesteśmy w napięciu, które powoduje wzrost jej poziomu (generując przyspieszoną akcję serca, wzrost ciśnienia i szereg innych objawów), to fundując sobie morderczy wysiłek po pracy, nie obniżymy jej stanu. Nasz organizm dalej reaguje na stres, spowodowany według niego - zagrożeniem życia. Dalej działamy na podwyższonych obrotach i wcale nie jest to wypoczynek. Takie sztuczne dodatkowe podnoszenie adrenaliny wciąż zaburza równowagę w organizmie. W efekcie jest tak, że tacy ekstremalni sportowcy uzależniają się od codziennej dawki hormonu stresu. Nakręcają się bardziej i bardziej, nie zważają na uszkodzenia ciała i działają samodestrukcyjnie... Mam przeświadczenie, że poczucie odprężenia (które po takich wyczynach jednak następuje), jest spowodowane tylko zaprzestaniem wysiłku, i że to tylko dla tej późniejszej ulgi ludzie porywają się na takie ekstrema. Skrajnym przypadkiem są moim zdaniem skoki z wysokich gór w samym tylko, specjalnym kombinezonie. To nie jest sport, to walka o życie przy każdym skoku! A nadmierna, wciąż nie spełniona rozbudowa tkanki mięśniowej? To już zupełnie inna bajka, zwana bigoreksją... Kiedyś robiłam na ten temat badania i pisałam pracę dyplomową. Muszę przyznać, że wniknięcie w temat trochę mnie przeraziło.